TEKSTY

Aleksander Szycht - Recenzja książki "Lwów - 3 eseje" (Kraków 2005)

Książka opatrzona powyższym tytułem, autorstwa Jurki Prochaska, Natalki Śniadanko i Jurija Izdryka, jest kolejnym ukraińskim zbiorem tekstów o Lwowie, z jakimi mamy do czynienia w Polsce. Wydawnictwa takie są dosyć charakterystyczne, a ich charakter postaram się tutaj przybliżyć. Należy zaznaczyć, że książka wydana jest w formie małego albumu, autorem zdjęć zaś jest polski fotograf Jędrzej Majka, co nadaje wydawnictwu charakter polsko-ukraińskiej produkcji. Trzeci autor- Jurij Izdryk, opisuje swoje ciekawe przeżycia we Lwowie, które kształtowały jego postrzeganie miasta. Ich ocenę zostawiam czytelnikowi. Chciałbym natomiast dokonać oceny tekstu dwójki pierwszych autorów.

Interesujące w pierwszym eseju jest zdanie mówiące o tym, że początkowe siedemnaście lat życia jego autor- Jurko Prochaśko, spędził w Stanisławowie. Zdanie owo opatrzone jest nawiasem "(a tak naprawdę - w Iwano-Frankiwsku, ale wówczas prawie tego nie dostrzegałem)" (s. 9). Dla mnie, po zdobyciu odpowiedniej wiedzy historycznej, było wręcz odwrotnie. Iwano-Frankowsk stał się Stanisławowem, Iwano-Frankowe - Janowem, zaś Uniwersytet im. Iwana Franki byłym Uniwersytetem im. Jana Kazimierza, czyli swego czasu najlepszą polską uczelnią.

Autor, który publikuje również w "Tygodniku Powszechnym", pisze o swoim przeszłym przekonaniu, że we Lwowie w skondensowanej postaci i w bogatych pokładach występuje coś, co nazwano "ukraińskim duchem". Odnosi się tutaj głównie do "ducha" występującego w mieszkańcach miasta. Jednakże, jak wynika z kontekstu, chodzi również o "ukraiński duch" miasta w pojęciu ogólnym. W Kijowie bowiem( jak przekazuje autor ) "ukraińskie" są tylko "co najwyżej mury i zarysy dawnych cerkwi" (s.15). Można wyciągnąć stąd wniosek, że tak mury, jak i duch we Lwowie, są ukraińskie. Autor stwierdza później, że dziś już wie, iż zabudowa nie jest "czysto ukraińska" (s.15). Zatem w swojej ukraińskości ma pewną domieszkę obcą. Jaka jest to domieszka, wyjaśnia nam następna autorka, Natalka Śniadanko. Jest to według niej architektura austriackiego Lwowa (s.61). To bolesne, ze architektura jest wedle autorów ukraińska albo austriacka, jakiekolwiek cechy polskości nie są tutaj wspomniane, pomimo tego, że kilka wieków Lwów( największe śródlądowe miasto Rzeczypospolitej) budowało się pod polskimi rządami. Nawet w czasie zaborów zarząd miasta był polski lub budynki były projektowane przez polskich architektów. Wymienię tylko kilka: Teatr Wielki, przez Gorgolewskiego, kościół św. Elżbiety Talowskiego, czy dworzec Zachariewicza i Sadłowskiego. O polskości Lwowa pisze autorka, wymieniając mity związane z tym miastem. Co więcej, mitem wg niej jest nie tylko polskość Lwowa (ponieważ bezpośrednio takim wyrażeniem się nie posługuje), ale nawet "nostalgia za polskim Lwowem" (s.57). Taka nostalgia faktycznie istnieje i istniała w wielu polskich sercach, m.in. u Zbigniewa Herberta, Stanisława Lema, Mariana Hemara i wielu innych. Nawiązując do wymienionej w książce "ukraińskiej duszy" miasta powiedzieć trzeba, że jeśli Lwów posiada jakąś duszę ,to pomimo zniszczeń, przemilczeń i zmiany struktury etnicznej, jest to dusza polska, wbrew sugestii autorów. Co się tyczy Lwowa, można pozbyć się ludności, zniszczyć zabytki i zafałszować prawdę historyczną, ale z pewnością nie da rady pozbyć się polskiego ducha miasta.

Pozytywną rzeczą, jaką można o autorce powiedzieć ,jest to, iż pisząc o nierzadkich stwierdzeniach ukraińskich radnych lwowskich, że trzeba zburzyć zrujnowane zabytkowe kamienice i postawić "normalne domy" skrytykowała je, stwierdzając, że nie są one powodem do dumy... nawet kiedy są formułowane w języku ukraińskim (s.61). Natalka Śniadanko stwierdza, że Lwowianie zwykli szczycić się swoją przeszłością a zwłaszcza swoją wielokulturowością (s.63). Często u ukraińskich autorów można znaleźć stwierdzenie, jeśli nie o odwiecznej ukraińskości Lwowa, to takie w stylu "Lwów teraz ukraiński, przed wojną wielokulturowy" - tylko nie polski. Ta wielokulturowa ludność stawiła w 1918 roku opór Strzelcom Siczowym i zawieszała flagi polskie, w 1944 przegnała Niemców i również wywiesiła flagi ,tak na ratuszu, jak w całym mieście, i zapewniam, że nie ukraińskie. Autorka powołuje się na guru ukraińskich historyków - Jarosława Hrycaka, który pisze o krachu wielokulturowości, powołując się na nacjonalistyczne zabarwienie cytatów z dzienników polskich inteligentów (s.63). To polska "nacjonalistyczna" inteligencja zapewne winna jest, jak to można zrozumieć - krachowi wielokulturowości Lwowa. Dalej, kiedy autorka powołuje się na Iwana Krypjakiewicza, można przeczytać o ucisku prawosławnych, jak i Żydów, przez zazdrosnych katolików ( w domyśle Polaków), czy o nierównych prawach Ukraińców. Mowa oczywiście o nietolerancji, która zapewne przez wieki całe panoszyła się we Lwowie, kiedy ten przez wieki całe był polski, a niestety nieukraiński. Tak samo tą nietolerancję austriackiego, a faktycznie dzięki autonomii polskiego zarządu z początku wieku XX, argumentuje przewodnikami mówiącymi o piciu kawy w innych kawiarniach przez mieszczaństwo polskie, żydowskie i ukraińskie (s.63). Nie zauważając, że jest to u narodowości naturalne i takie hermetyczne kawiarnie tworzą się we współczesnej tolerancyjnej Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych, nie tylko wśród środowisk emigracyjnych. Kawiarnie, w których zbierają się dane narody, czy np. środowiska zawodowe, są czymś tak naturalnym, że przerabianie tego na dowód o segregacji czy nietolerancji jest absurdem. Z pewnością pomyśleć można, że wcześniejsza ukraińskość Lwowa, gdyby nadeszła, zwiększyłaby zakres tolerancji w mieście. Jest to o tyle śmieszne, iż autor poprzedzającego tekstu pisze o dobrym, zapewne ukraińskim( jak wynika z kontekstu), przysłowiu: "wśród studentów jest wprawdzie więcej antysemitów, ale i wśród profesorów ich nie brakuje". Sama autorka pisze o tym w kontekście sporów, które jedyne, jak uważa autorka zostały przejęte - jako tradycja przez współczesne "ukraińskie" miasto (pozorna krytyka "ukraińskiego Lwowa"). Opisanie mitu wielokulturowości i tego, że nie była ona bezkonfliktowa, pozornie ma postawić znak zapytania nad wielowiekową i dzisiejszą tolerancją miasta. Naprawdę zaś jest pretekstem do postawienia na piedestale nietolerancji polskiej i podkreślenia, że ów nietolerancja nawet, iż jeśli jest taka sama jak była przed wiekami - jest to jedyny przejęty "popolski" - nie ukraiński produkt. Należy się tylko cieszyć, iż autor- Jurko Prochaśko, nie opisuje cytowanego wcześniej przysłowia jako polskiego lub odnoszącego się do Polaków. Natalka Śniadanko, powołując się na innych Ukraińców, dostatecznie już bowiem napiętnowała wielowiekową polską nietolerancję. Autorka, pozornie obiektywnie przedstawiając różne sprawy, przemyca terminy "polonizacja, germanizacja, rusyfikacja Lwowa" (s.65). Oczywiście nie pisze o ukrainizacji Lwowa. Wzniosłe porównanie zastosowane przez autorkę, od kłótni o dziedzictwo (charakter narodowy) Lwowa do kłótni o przyszły spadek wuja w rodzinie, w czasie kiedy ten spadek (tak jak lwowskie kamienice) niszczeje, tylko zamydlają podświadomą wymowę książki.

Natalka Śniadanko opisuje zachowanej w większej niż innych miastach ilości - tradycji ukraińskich czy czystości ukraińskiego języka (s.57). Zachowała je prowincja ,nie miasto, i to głównie ta pod Stanisławowem. Ludność pod Lwowem, jak tym bardziej i we Lwowie, była bezsprzecznie polska, język ukraiński we Lwowie zaś jest głównie efektem przesiedleń. W swoim eseju wymienia jednego polskiego autora - Zbigniewa Herberta, i dwóch ukraińskich. Powołuje się na Guru ukraińskiej historii- Jarosława Hrycaka i innych. (s.57). Zwraca uwagę powoływanie się 90% na ukraińskich autorów piszących o Lwowie i 90% opowiadanie o ukraińskich pomnikach, wreszcie zaś wszystkich innych, w tym polskich. Jest to typowy zabieg wymieniania jednego lub kilku polskich sławniejszych postaci ze Lwowa z ich ogromnej plejady i zasypywanie ich maksymalną ilością tego małego zbiorku ukraińskich. Jest to typowa w ukraińskich książkach o Lwowie walka o jak największe przedstawienie Lwowa jako miasta bardziej ukraińskiego niż polskiego. Niewielka domieszka polskości powinna u czytelnika stworzyć wrażenie obiektywizmu, tymczasem proporcje były dokładnie odwrotne. Potwierdzeniem tego jest powtórne powoływanie się na Krypjakiewicza w odniesieniu do przedwojennej ludności. Owocuje ono zwrotem "Ukraińcy i Polacy z Łyczakowa" (s.71) ( nie zaś "Polacy i Ukraińcy"), choć ludność polska była zarówno tam, jak i w całym mieście w bezwzględnej większości, w przeciwieństwie do ukraińskiej.

Kolejnym popularnym w innych opowiadających o Lwowie ukraińskich książkach jest zabieg podobny jak w omawianej - mówienie o utopijności projektów międzywojennych i takich samych współcześnie. Jest to kolejną próbą udowodnienia, że dzisiejsza społeczność miasta jest kontynuacją tej starej autochtonicznej (s.59), wysiedlonej ze Lwowa.

Szczególnie śmieszne wydaje się zdanie "Lwowianie zawsze szczycili się swoją ukraińskością" (s.59). Nie wiem jaka jest tutaj definicja słowa "zawsze". Na pewno w ciągu wielu wieków od powstania Lwowa, poprzez obie wojny światowe mieszkańcy Lwowa ze swoją "ukraińskością" się nie obnosili. Rzuca się w oczy wspomnienie o księciu Danielu, w odniesieniu do jego pomnika, jako o królu (s.69). Tak faktycznie podpisany jest jego pomnik, lecz jest to fałszerstwo historyczne, bowiem Daniel nigdy królem nie był, zaś nadanie mu tytułu "króla" po wiekach ma zwiększyć wagę ruskiej (w domyśle ukraińskiej) fundacji Lwowa. Jednocześnie stworzyć ma to przeciwwagę dla budowniczego Lwowa polskiego, legalnie tytularnego króla Kazimierza Wielkiego (jak i wielu innych polskich królów).

Autorka stwierdza, iż nikogo nie interesuje niszczejący Cmentarz Łyczakowski (s.71). Należy jednak zaznaczyć, że cmentarz ten zarówno niszczeje, jak i jest niszczony.

Pozytywne w książce - albumie jest pokazanie starych polskich napisów przez fotografa Jędrzeja Majkę, czy krytyka przez autorkę powstałego na pl. Mickiewicza (Mariackim) Banku i decyzji poglądów urzędników o zabudowie Lwowa na ich sposób. Porównanie jednak niegdysiejszej początkowej krytyki pomnika Mickiewicza do krytyki wspomnianego banku, wydaje się tu kolidować z ogólną i trafną wymową tego fragmentu (s.67). Nie chybione wydaje się również zwrócenie uwagi na "nowoczesne" groby na Łyczakowie jako te "brzydkie" i na dyskusja nad słowami napisu (chodzi zapewne o Cmentarz Obrońców Lwowa),miast zajmowanie się niszczejącym Cmentarzem Łyczakowskim (s.71). Obiektywne jest wspomnienie przez autorkę o likwidacji biblioteki, czy zabytkowych organów by pozbyć się Łacińskich wpływów. Autorka słusznie krytykuje też o braku pieniędzy na restaurację starych budynków i kościołów, a stawianiu nowych kościołów (cerkwi) i pomników(s.73). Jedno jest pewne: książka będzie kupowana raczej ze względu na swoją albumową formę, a teksty, są dodatkiem, które czytelnik może przyswoić.




Aleksander Szycht,Damian Markowski,Arkadiusz Ślązak - Polemika z artykułem "Prowokacja pawłokomska"

Eugeniusz Misiło w artykule "Prowokacja pawłokomska" zamieszczonym w czasopiśmie "Wprost" z 21 maja 2006 roku dopuścił się rażących błędów i przeinaczeń, które mogą zaognić przyjazne obecnie stosunki polsko - ukraińskie. Pewne kwestie wymagają sprostowania.

Armię Krajową rozwiązano 19 stycznia 1945 roku. A jednak w artykule Eugeniusza Misiły uczestniczyła ona w wydarzeniach pawłokomskich 3 marca 1945 roku. Na tym nie koniec. Autor podaje: "29 IV 1945 w Siedliskach, w powiecie Brzozów doszło do podpisania porozumienia między przedstawicielami AK i OUN [...]". Wygląda na to, że autor odkrył nieznane dotąd fakty - AK tutaj wystąpiła bowiem jako organizacja działająca i zawierająca rozejmy i układy, występująca pod swoją nazwą ponad 3 miesiące po swym rozwiązaniu.

Zwraca również uwagę fragment "Sotnie UPA [...], z uwagi na koncentrację wojsk radzieckich, [...] przebywały w tym czasie daleko w Beskidach lub zostały rozformowane. W okolicznych wsiach ukraińskich istniały wyłącznie nieliczne i słabo uzbrojone oddziały samoobrony". Zdaniem autora, owe wojska radzieckie, nie dostrzegłyby kilkusetosobowego (!) oddziału "AK", lub tolerowałyby go na swoich tyłach. To lokalna samoobrona, nie zaś oddział "poakowski", odegrała główną rolę w wydarzeniach pawłokomskich. Jeśli natomiast w tym kilkusetosobowym oddziale znajdowali się jacyś żołnierze byłej AK, nie uprawnia to do rozszerzania określenia "poakowski" aż na całą ogromną grupę, a tym bardziej, jak usiłuje to zrobić autor, użycia w stosunku do niej określenia AK.

Autor stosuje się proste porównania: UPA zamordowała kilku - Polacy 366 ludzi, Polacy zamordowali - UPA wygnała mieszkańców, darując im życie. Jest to oczywiste odwrócenie proporcji tragicznych wydarzeń II wojny światowej.

Eugeniusz Misiło stara się uniewinnić UPA i, sugerując działanie NKWD, pyta, jaki cel miałoby uprowadzenie siedmiu Polaków i Ukrainki? Tymczasem UPA na Kresach wymordowała również kilkanaście tysięcy Ukraińców, ukrywających Polaków, pochodzących z rodzin mieszanych lub po prostu sprzeciwiających się ich eksterminacyjnej polityce. Jedna Ukrainka nie zrobiłaby różnicy. Tym bardziej, że zginęła za przychylność Polakom.

Najbardziej wstrząsający w artykule jest fragment: "Hasło Ukraińcy za San nabrało wtedy dramatycznego znaczenia". Autor dodatkowo całą dalszą część swego artykułu opatrzył tytułem "Ukraińcy za San". Nie dość, że lansowanie takiego hasła przez Polaków mija się z prawdą, to następuje tutaj odwrócenie ról. Nacjonaliści Ukraińscy wymyślili bowiem hasło "Lachy za San". Polacy, sami wybierając San jako granicę, musieliby się wyrzec i tak uszczuplonego już na wschodzie terytorium - czyli oddać te resztki, które im zostały. Podobnie dziwne było by gdyby Ukraińcy lansowali hasło "Polacy za Zbrucz". Fragment ten można zinterpretować tak, jakby autor celowo pragnął utrwalić w umysłach Polaków San jako granicę lub domagał się obecnie korekt granicznych i przesunięcia granicy wschodniej RP na zachód.

Zastanawiać się można, czemu niektórzy autorzy ukraińscy, tacy jak Eugeniusz Misiło, uparcie twierdzą, że uczestniczką wydarzeń w Pawłokomie była Armia Krajowa, mimo że jako organizacja nie istniała od niemal 2 miesięcy. Oczywiście można powiedzieć, że nie ma różnicy pomiędzy oddziałem AK, a znikomą grupką byłych członków AK, nie posiadających prawa do używania tej nazwy. Przyjęcie, że nazwa nie ma tutaj żadnego znaczenia jest oczywistym błędem. Dochodzi tu do swoistej manipulacji: w kontekście wydarzeń pawłokomskich nazwa AK jest pewnym czynnikom ukraińskim - przeciwnym pojednaniu, bardzo potrzebna - realizują one bowiem konsekwentnie politykę przyrównywania AK do UPA. Ma ona wykazać, iż działania AK, podobnie jak działania UPA miały charakter zbrodniczy. Taka interpretacja poczynań AK ma równoważyć okrutną politykę masowych rzezi na Kresach, ze szczególnym uwzględnieniem Wołynia. Widać to jeszcze jaskrawiej w ostatnim zdaniu: "Nie chodziło zatem tylko o Pawłokomę, ale o zaplanowaną i dobrze zorganizowaną akcję ataków na wsie ukraińskie, położone w kilku sąsiednich powiatach". Porównanie z masowymi i planowymi masakrami UPA na Kresach, w których zginęło, w absolutnie najmniejszych szacunkach, od 60 do70 tys. Polaków, nasuwa się czytelnikowi samo. Jest to więc nie tylko umyślne porównywanie czynów obu tak różnych organizacji, ale i próba zbudowania podobnej skali tragicznych wydarzeń.

Nie powinno się przy okazji tej uroczystości usilnie oczerniać AK. Najważniejszy jest fakt, że uczestnikami tragicznych wydarzeń byli nasi rodacy. To też jest najsmutniejsze. Dlatego prezydent na uroczystości przytoczył słowa modlitwy. Skala obu zbrodni jest tutaj absolutnie nieporównywalna. UPA dokonywała zbrodni dużo okrutniejszych i gorszych niż w Pawłokomie - codziennie. Ale przecież w tym fragmencie modlitwy, nie o porównanie chodzi. Chodzi o przebaczenie i odpuszczenie win, choćby nawet były one nieporównywalne. Autor najwyraźniej nie zrozumiał przesłanek uroczystości w Pawłokomie i nadal pragnie się licytować.



Aleksander Szycht - Polemika z artykułem "Na przełęczy dziejów"



Z ogromnym zdziwieniem i zainteresowaniem przeczytałem artykuł Bohdana Osadczuka w Rzeczpospolitej z 12 maja pt. "Na przełęczy dziejów". Ilość błędów i subiektywnych osądów zmusiła mnie do polemicznej reakcji.

Niektórzy ukraińscy historycy tacy jak Bohdan Osadczuk czy Eugeniusz Misiło uparcie twierdzą, że akcja w Pawłokomie 3 marca 1945, była realizowana przez Armię Krajową, choć ta rozwiązana została wiele tygodni wcześniej tj. 19 stycznia 1945. Uparcie pragną używać tej nazwy w miejsce np. oddział "poakowski", choć i to jest nadużyciem. Akcję zrealizowała bowiem lokalna samoobrona. Nazwa AK jest jednak bardzo tym historykom potrzebna w celu postawienia Armii Krajowej na równi ze skompromitowaną UPA. Ma pomóc w wybieleniu i kultywowaniu tej tak bardzo splamionej krwią setek tysięcy ofiar polskich, ukraińskich i żydowskich organizacji. Samych Polaków bowiem UPA zamordowała w okrutny sposób na Wołyniu w absolutnie minimalnych szacunkach 60 tys., a w Małopolsce Wschodniej, Podlasiu, Polesiu i Rzeszowszczyźnie drugie tyle.

"Do szczególnie straszliwych wydarzeń doszło w tych regionach Europy, gdzie przed wojną nagromadziło się wiele konfliktów etnicznych a ówczesne rządy nie umiały lub nie chciały się uporać z tymi problemami" - pisze Osadczuk sugerując, złą wolę lub nieudolność rządu przedwojennej RP wobec kwestii ukraińskiej mniejszości. Chodzi tu zapewne nie tyle o mniejszość ukraińską, żyjącą spokojnie, co o terror spowodowany przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów na Kresach. Wobec sabotaży, podpaleń czy morderstw, rząd nie mógł pozostać obojętny. Zamordowano nawet ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego, który dążył do porozumienia z Ukraińcami. 3 lata wcześniej OUN zastrzeliła posła Tadeusza Hołówkę -gotowego na wszelkie ustępstwa wobec mniejszości ukraińskiej łącznie z najbardziej kontrowersyjnym - utworzeniem Uniwersytetu Ukraińskiego we Lwowie, wbrew woli ludności tego miasta. Centralny Komitet Ukraiński w Polsce to komentował: "Ohydny akt zamordowania w sposób skrytobójczy wielkiego przyjaciela Ukrainy jest dziełem wrogów zarówno narodu polskiego, jak i ukraińskiego. Śmierć ś. p. Tadeusza Hołówki pozostawi niezatarty ślad w społeczeństwie ukraińskim. Tragiczna śmierć Tadeusza Hołówki nie powstrzyma zapoczątkowanego wielkiego dzieła zbliżenia obu narodów" Dlaczego zamordowano najbardziej ustępliwych i pojednawczych polityków? OUN nie dążyło do porozumienia z Polakami, lecz realizowało własne równie egoistyczne, co zbrodnicze cele. Nie jest prawdą, że władze polskie nie próbowały tego problemu rozwiązać. Czy nie umiały? Zadać trzeba pytanie jak lepiej rozwiązałby ten problem Bohdan Osadczuk gdyby był Polakiem. Wobec działań terrorystycznych nacjonalistów ukraińskich i zastraszenia ludności władze polskie podjęły sprawną akcję, która została oprotestowana przez drugą stronę w Lidze Narodów. Po upewnieniu się co do przyczyn akcji i jej niemal bezkrwawego przebiegu, Liga uznając działania polskie tak za całkowicie uzasadnione jak i trafne - oddaliła protest. OUN był wtedy dość zachłanny, posługiwał się kłamliwą propagandą i wydaje się, że taki jest po dzień dzisiejszy. Sposób postępowania- zły uczynek, a potem odwracająca wszystko propaganda, zamiana kata w nieszczęśliwą ofiarę, i wydaje się do dziś skutecznie stosowny wobec Polaków.

Bohdan Osadczuk po raz kolejny mija się z prawdą pisząc "Zaczęto od ekspiacji po rzezi wołyńskiej, otwarto odbudowany Cmentarz Orląt we Lwowie teraz przyszła kolej na Polskę..." - Początek należał do Polaków - było to przeproszenie Ukraińców za przesiedlenia w ramach Akcję Wisła. "Ekspiacja" rzezi wołyńskiej, jest raczej specyficzna, charakteryzuje bowiem również się stawianiem licznych pomników sprawcom i pomysłodawcom rzezi Polaków, nazwz ulic i placów nie licząc. Dla przykładu: kat Wołynia - Kłym Sawur, rozpiera się na pomniku w Łucku. Obok Cmentarza Obrońców Lwowa stoi chyba jedyny w Europie pomnik formacji SS - SS Galizien. Tej która winna jest okrutnego wymordowania tysięcy Polaków i strasznych grabieży w Hucie pieniackiej, Podkamieniu, Palikrowach i tylu innych miejscach. Popiersie Tarasa Czuprynki wmurowano nawet złośliwie w polską szkołę we Lwowie, nie zważając na protesty polskiej mniejszości. Obecnie we Lwowie buduje się kolejny pomnik Stefana Bandery, za same morderstwa przedwojenne mającego w II Rzeczypospolitej 14 wyroków śmierci, najbardziej mającego wykazać się jednak w czasie wojny. Cmentarz Obrońców Lwowa otwarto w ramach wdzięczności za pomoc w pomarańczowej rewolucji. Tak przynajmniej uważa większość społeczeństwa. Stronie polskiej nie tyle chodziło o otwarcie Cmentarza, co o jego odbudowę w takiej postaci, jakiej istniał przed wojną. Cmentarz był bowiem cały czas otwarty i można było go odwiedzać. Otwarcie oficjalne miało nastąpić po jego odbudowie. Cmentarz nie jest jednak całkowicie odbudowany i na to pozwolenia nadal nie ma. Strona polska poszła na ustępstwa zgadzając się na otwarcie oficjalne, pomimo braku zgody na całkowitą odbudowę, zadowalając się niewielką częścią "spornych" elementów. W przeddzień oficjalnego otwarcia rada miejska nakazała zamazanie napisu po angielsku - przy pomniku lotników amerykańskich, łamiąc porozumienie na krótko przed otwarciem. Strona polska nie tylko dała pozwolenie na otwarcie, ale i wyremontowała za własne fundusze ukraińskie cmentarze. Za wyremontowanie Cmentarza Obrońców Lwowa zapłaciła również strona polska. Za wpuszczenie na Cmentarz Obrońców Lwowa opłaty pobiera się od Polaków. Ukraińcy wpuszczani są za darmo.

Nie było czegoś takiego jak podział Ukrainy w 1921 między Polską a Sowietami jak pisze Osadczuk - jest to pojęcie zmyślone. Dla przykładu Galicja historycznie, geograficznie i etnicznie była bardziej Polską niż Ukrainą, jeśli chodzi natomiast o Wołyń, jego na jego dalszą przynależność do Polski zgodził się Petlura. Bohdan Osadczuk nie użył nawet słowa "podział" a "rozbiór", choć jako historyk winien wiedzieć, że słowo "rozbiór" odnosi się do żywych i działających politycznych bytów państwowych - takich jak Rzeczpospolita w XVIII w. , nie zaś Ukraina, która jako samodzielny państwowy byt wcześniej nie istniała.

Skoro Bohdan Osadczuk tak jak Giedroyć jest przeciwnikiem "rozdrapywania starych ran z czasów walk i męczeństwa" to dlaczego popierał uroczystości w Pawłokomie.

Co znaczy zwrot , którego używa autor - "młócenie patriotycznych frazesów" Czy patriotyzm u Polaków jest czymś złym? Zarówno Ukraińcy jak i Polacy mają prawo być patriotami.

Autor artykułu postuluje utworzenie Polsko - Ukraińskiego Uniwersytetu w Lublinie. Dlaczego nie utworzyć Polsko - Ukraińskiego Uniwersytetu we Lwowie? To byłby chyba najpiękniejszy gest polsko - ukraińskiego pojednania. Miasto polsko - ukraińskiego konfliktu stałoby się symbolem polsko-ukraińskiego pojednania i współpracy. Może być to jednak trudne, ponieważ we Lwowie nie chciano nawet utworzyć na Uniwersytecie im. Iwana Franki osobnego kierunku polonistyki. Pozwolono tylko na studiowanie języka polskiego w ramach slawistyki co dwa lata. Popyt na polonistów był tak wielki, że utworzono później grupy coroczne. Nawet to nie było jednak argumentem, by otworzyć osobny kierunek. Warto może by wykonywać pewne gesty obustronnie - to posłuży naszemu pojednaniu lub przynajmniej nie mijać się z prawdą.

"Eksplozja wzajemnej wrogości była założona, w szaleńczej polityce narodowościowej II Rzeczpospolitej" pisze Osadczuk, jest to szkalowanie przedwojennej Polski. Wnioskować można z tego zdania, ,że rząd polski zakładał wzrost wrogości między naszymi narodami i w tym kierunku działał. Interesujące co ma na myśli autor używając określenia "szaleńcza polityka narodowościowa" - może próby obrony integralności terytorialnej II Rzeczypospolitej? OUN dążył wtedy do oderwania terytorium Pd - Wsch. Polski. Słowo Pomorskie przed wojną pisało, że niezwykłym paradoksem jest, iż za publiczne pieniądze utrzymuje się agitatorów antypaństwowych. Postulowano i rozpatrywano utworzenie ukraińskiego uniwersytetu we Lwowie. To min. nazwał Bohdan Osadczuk "szaleńczą polityką narodowościową II RP. Współcześnie Lwów, Tarnopol czy Borysław są poza granicami RP. Dziś postuluje się utworzenie ukraińskiego uniwersytetu w Lublinie, paradoksem jest, że za pieniądze publiczne utrzymuje się gazetę mniejszości ukraińskiej - Nasze Słowo, która podważa słuszność przynależności do Polski jej ziem południowo - wschodnich w tym miast Przemyśla, Chełma czy Lublina. W imię polityki niezadrażniania sąsiada, próbuje się rehabilitować UPA i pozwala się na szarganie dobrego imienia Armii Krajowej. Jeśli za kilkadziesiąt lat granica wschodnia cofnęłaby dalej na zachód, równie dobrze ktoś mógłby nazwać dzisiejszą politykę III RP szaleńczą i postulować ukraińską uczelnię w Nowym Sączu - bo takie pretensje terytorialne OUN również wysuwa. Poszliśmy ,przed wojną nie tylko w stosunku do polityki rosyjskiej, ale i pozostałych krajów posiadających w swych granicach mniejszość ukraińską, jak Rumunia czy Czechosłowacja w swych ustępstwach, tak daleko jak tylko było możliwe, by wzajemne współżycie uczynić znośnym i korzystnym dla stron obu. Tymczasem nacjonaliści na czele z OUN dążyli z całych sił i wszelkimi metodami do oderwania terytorium Połudn. - Wsch. Polski. W swojej szaleńczej polityce Rząd II RP nie wykonał wyroku śmierci na Stefanie Banderze, co zaowocowało setkami tysięcy ofiar różnej narodowości, w tym największej liczbie Polaków. Pozostaje mieć tylko nadzieje, że szowinizm nie zwycięży w żadnym z naszych narodów i tragiczne wydarzenia już nigdy nie będą mieć miejsca.